Poranek słoneczny i znów upał, ponad 30 stopni. Oglądamy najbliższą okolicę.. ja zacząłem od "wycieczki" geologicznej, bo góry Flinder Ranges w jakich znajduje się Arkaroola to istny raj dla geologów. Nie dość że stare, to bardzo różnorodne i jeszcze bardzo dobrze wyeksponowane poszczególne formacje skalne. Góry próbowano eksploatować górniczo już od połowy XIX w.
Początkowo szukano złota, ale znaleziono tylko małe złoża ołowiu. Potem odkryto kamienie szlachetne, ale także w ilości jaka nigdy nie spowodowała przemysłowego wydobycia. Dopiero odkrycie skał zwierających spore ilości pierwiastków promieniotwórczych uruchomiło przemysłowe wydobycie, jakie trwało do końca XX w. i to na naprawdę sporą skalę. Pod koniec zeszłego wieku, kiedy to obrońcy przyrody i miejscowa społeczność zaczęła walczyć o zamkniecie kopalni i powstrzymanie dewastacji tak unikalnego terenu, skala wydobycia zaczęła maleć. Po ponad 10 latach tych walk i protestów, "zieloni" i lokalna społeczność odnieśli sukces i kopalnie zamknięto. Teren jest od kilku lat rekultywowany i przywracany przyrodzie poprzez tworzenie zbiorników gromadzących wodę opadową.
Z kamieni/skał jakie zobaczyłem mnie najbardziej podobały się miejscowe bazalty i kalcyty.
Po doznaniach bardzo konkretnych i twardych, zmieniłem obiekt zainteresowania na przyrodę bardziej lub mniej ożywioną. Na pierwszym zdjęciu roślina która pasożytuje na drzewach ja nasza jemioła, ale jest bardziej kolorowa i wygląda w zasadzie jakby drzewo wydawało takie specyficzne owoce.
Poniżej owoce drzewa jakie można wykorzystać jak grzechotkę. Nazwy niestety nie zapamiętałem, coś jak kandoo??
Śmieszne ptaszki, zupełnie jak nasze gawrony, tyle że z białawymi motywami,
a poniżej ptaszek jaki w Europie powszechnie trzymany jest w klatkach czyli zeberka, jaka przyleciała wykąpać się w wodzie kapiącej z klimatyzatora przy naszym bungalow'ie, a potem przeleciała naprzeciw mnie i się intensywnie przyglądała jak się na nią patrzyłem.
Droga na lądowisko z sympatycznym właścicielem całego ośrodka Arkaroola i równiez zapalonym botanikiem i lotnikiem.. W trakcie drogi kierowca zatrzymał się gwałtownie, zerwał gałązkę przydrożnej rośliny i opowiedział nam interesującą historię. (roślina poniżej na zdjęciu) Roślina (naturalnie występuje tylko w tych dolinach wokół Arkaroola i nigdzie indziej na świecie) jakiej nazwy też niestety nie zapamiętałem, ale jest do sprawdzenia w każdej pobliskiej kwiaciarni w .... Polsce bo... kilkanaście lat temu spodobała się jakiejś turystce z Izraela i to do tego stopnia, ze po wielu wysiłkach uzyskała oficjalną zgodę Ministerstwa Ochrony Środowiska (czy jakiegoś odpowiadającego za przyrodę) na zabranie całego dużego krzaku stąd do Izraela. Tam ją rozsadziła i pielęgnowała. Dziś jej hodowla zajmuje prawie 200 ha i przynosi 700 tys. USD czystego zysku rocznie. Jest sprzedawana do kwiaciarni na całym świecie jako bardzo modny dodatek do układania bukietów. Często jest podbarwiana na brązowo, czerwono lub pomarańczowo.
Pierwszy taki znak na naszej drodze bez którego wizyta w Australii nie była by ważna i czego nie mogło zabraknąć na dokumentującym wyprawę zdjęciu :-)
Ale bardzo ważne są także takie znaki jak poniżej, bo często mogą uratować życie, a już na pewno mówią, że bez napędu 4x4 jak nie znasz terenu i okoliczności przyrody to pod żadnym pozorem się dalej nie zapuszczaj, bo zwłaszcza po deszczu możesz zostać w tym miejscu na zawsze:
Bo po pierwsze (ale rzadsze) drogi czasem są wytyczane lub częściowo prowadzą dnami wyschniętych/okresowych rzek. Poniżej widać jak droga "wjeżdża" do koryta rzeki.
Albo rzeki przecinają drogi i tylko wyjątkowych sytuacjach są jakieś mostki, a najczęściej nawet na asfaltowych drogach, co już wiecie że to w interiorze nie często spotykana ekstrawagancja, wezbrana woda po prostu po opadach przewala się przez drogę - jak na zdjęciu z wysoka widać doskonale... oczywiście teraz bez wody :-)
Droga na lądowisko w Arkaroola pod znakiem pierwszego bliskiego spotkania z emu, jakie spacerowało sobie przy drodze nie specjalnie zwracając na nas uwagę (zdjęcie niestety nie wyszło ostro :-( ) A poniżej kolejna ciekawostka o której opowiedział nam przesympatyczny gospodarz. To, co brałem za zupełnie uschłe/martwe drzewa nie zawsze jest tym czym się wydaje ... i potrafi się pięknie zazielenić podczas pory deszczowej, nawet po kilkunastu miesiącach bez liści. Drzewa wyglądają tym bardziej na martwe, bo ich kora się łuszczy i potrafi płatami odchodzić od pnia.
Gospodarz Arkaroola to naprawdę pasjonat latania. Sam bez specjalistycznego ciężkiego sprzętu zorganizował na tym pustkowiu lądowisko, zbudował hangar, utwardził pas startowy i utrzymuje to w stanie zdatnym do użytku. Poza sporym samolotem na własne potrzeby komunikacyjne i do komercyjnego wożenia turystów (Cessna 206), ma tez wciąż sprawny samolot z 1936 roku i mówi że to najbezpieczniejsza maszyna jaką w życiu latał.
i odlatujemy. Najpierw jeszcze na północny wschód by obejrzeć trasę Strzeleckiego. To duża droga tranzytowa wyznaczona przez pustynię Strzeleckiego. Nadal w większości żwirowo-szutrowa (te dymki co widać na zdjęciach to po prostu jadące mega-tiry wzbijające tumany kurzu). Cudna droga bo wydaje się kompletnie znikąd do nikąd. Z wysokości ponad 3000 stóp (niecały kilometr) nie widać jakichkolwiek śladów cywilizacji, choćby pojedynczej farmy, w żadna stronę po sam horyzont.
Jezioro jest też najniżej położonym miejscem na tym kontynencie (15 m. p.p.m.) i znajduje się w (starsi pamiętają z geografii bo to było opisane na połowie strony podręcznika) tzw. Wielkim Basenie Artezyjskim. Tak jak widziane wczoraj pokryte jest warstwą soli. W tym roku było praktycznie suche i wyglądało bardziej jak ogromna ilość kałuż i rozlewisk. https://en.wikipedia.org/wiki/Lake_Eyre
Po tym krótkim rekonesansie zawróciliśmy i skierowaliśmy się na południe, w kierunku Adelajdy i wybrzeża, podziwiając kolejne formacje skalne drugiej części gór Flinder Ranges.
i dalej
To powyżej bardzo mi przypominało płaskowyż Lasithi na Krecie, tyle że tu kompletnie nie zamieszkały i .. bez charakterystycznych wiatraków ;).
Powoli opuszczaliśmy dzikie i piękne tereny pustynne zbliżając się do bardziej cywilizowanych,
aż zobaczyliśmy zatokę, znak że dolatujemy do Port Pirie - naszej dzisiejszej "stacji benzynowej". Jeszcze chwila przelotu nad zatoką i lądowanie.
Ja oczywiście pobiegłem pomyszkować w miejscowym hangarze i znalazłem takie "cacka"
Lotniskowa kantyna dla pilotów (jak zwykle samoobsługowa, na zamek szyfrowy którego kod stanowi zwykle jedna z lokalnych częstotliwości radiowych której używają piloci) okazała się też interesującym miejscem pamięci, bo Port Pirie podczas II wojny światowej był jednym z alianckich centrów szkolenia pilotów i obsługi lotniczej. Niestety przylotniskowy cmentarz jest dowodem na to że zginąć i to w niemałej ilości można było także nie "wąchając prochu" - w trakcie szkolenia (było szybkie i pobieżne, tak że katastrofy zdarzały się niestety często). Lotnisko po wojnie utrzymali weterani i to oni założyli miejscowy klub lotniczy, który funkcjonuje do dziś.
Start z Port Pirie i .... zaczęła się zmieniać pogoda (już w Pirie nie było upału i wiał chłodny wiatr) Chmury nad jakie piloci zdecydowali się wznieść ... stworzyły przepiękne widowisko. Nie często się zdarza latanie awionetka ponad pułapem chmur. To tym bardziej emocjonujące dla pasjonatów latania, tym bardziej że tu wszystko niemal na "wyciagnięcie ręki" a nie jak w dużym liniowcu.
No ale ląd w końcu się skończył, Zniżyliśmy lot i wlecieliśmy nad ocean,
aż dolecieliśmy do Kangaroo Island
Lądowanie przy bardzo silnym wietrze, na granicy bezpieczeństwa dla C182, ale przeprowadzone pewnie i bezpiecznie już za pierwszym podejściem, pomimo tego że ustawieni byliśmy (no oczywiście piloci bo przecież nie ma kontroli ruchu ani wieży) ciasno w kolejkę miedzy Beoingiem 737 a lądującym niemal za naszym ogonem Embraerem 190. Brawo Robert !
Na ziemi potwierdziło się, że także jest bardzo wietrznie i dość chłodno (18 stopni) (w sumie dalej już tylko woda i biegun...), za to zapach oceanu od razu pobudził zmysły...
a egzotyczna roślinność budzi skojarzenia z wakacjami..
Jutro mamy zamiar zobaczyć to, po co tu przylecieliśmy, czyli największe obszary dzikiego naturalnego bushu w Australii i spore ilości wszystkich dzikich zwierząt tego kontynentu-państwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz