Sprawdzenie samolotu i przygotowanie Roberta do lotu przebiegły
nadwyraz sprawnie, a ja w między czasie korzystając z lotniskowego wi-fi
opublikowałem wczorajsze notatki.
Lotnisko w Camden jak na polskie standardy General Aviation to po prostu gigant. Zarówno jeśli chodzi o ilość maszyn, ale także o infrastrukturę lotniska (wielka wieża kontroli lotów), jak też o ofertę szkoleniową. W hangarach wypatrzyłem kilka „cacuszek” jakie w większości nadal latają. To imponujące zważywszy na pracochłonność i kosztowność utrzymania takich starych maszyn w stanie pozwalającym im uzyskiwać papiery dopuszczające do latania.
Lotnisko w Camden jak na polskie standardy General Aviation to po prostu gigant. Zarówno jeśli chodzi o ilość maszyn, ale także o infrastrukturę lotniska (wielka wieża kontroli lotów), jak też o ofertę szkoleniową. W hangarach wypatrzyłem kilka „cacuszek” jakie w większości nadal latają. To imponujące zważywszy na pracochłonność i kosztowność utrzymania takich starych maszyn w stanie pozwalającym im uzyskiwać papiery dopuszczające do latania.
"Nasza” Cessna (182T) w środku niewiele się różni od 172-jek jakimi już latałem w Polsce. Ma tylko odrobinę dłuższą przestrzeń za tylnymi siedzeniami, co pozwala w miarę swobodnie umieścić bagaż podróżny całej 4-osobowej załogi. Nasz australijski pilot bezpieczeństwa (Phil) okazał się bardziej wyrozumiały co do wagi bagaży jakie mogliśmy zabrać na pokład niż wynikało to z początkowych obliczeń teoretycznych Roberta ... i tym samym bez uprawiania kontrabandy udało mi się zabrać na pokład komputer... dzięki czemu mogę cos dalej dla was pisać.
Start trochę nerwowy dla Roberta, bo pierwszy raz na 182-ce i z pełnym glass cocpit'em i ze zmiennym skokiem śmigła (powoduje zwiększona moc w stosunku do klasycznych śmigieł), ale potem już sama przyjemność z latania...
Niedługo po starcie nadlecieliśmy nad Park Narodowy Blue Mountains.
Piękne formacje skalne koloru od bieli, poprzez żółć do pomarańczowego
wyłaniające się z zalesionych szczytów o wysokości i pofałdowaniu trochę jak
nasze Bieszczady. W dolinkach widać wijące się strumienie i rzeczki. Pierwsze
spostrzeżenie w stosunku do statystycznych wyobrażeń o Australii to ilość
bujnej zieleni (a przypominam że jesteśmy na przełomie tutejszego upalnego lata i
jesieni) i ilość wody wokół.
Nie za długo zabawiliśmy nad górami i polecieliśmy dalej wzbijając się do ponad 6500 stóp (nieco ponad 2 km). Krajobraz zmienił się z górzystego na bardziej płaski, a miejscami wręcz zupełnie płaski i całkowicie zagospodarowany farmami i polami uprawnymi. Czasami miałem wręcz wrażenie, że „dywan” po nami utkany jest jak w Polsce (tzn. prostokąty, a czasem okręgi /taki działający gdzieniegdzie system nawadniający/ różnokolorowych pól), ale potem szybko sobie uświadomiłem, że to jednak błędne wrażenie, bo z wysoka szybko zatracam wyobrażenie o skali tego co pod nami.
Nie za długo zabawiliśmy nad górami i polecieliśmy dalej wzbijając się do ponad 6500 stóp (nieco ponad 2 km). Krajobraz zmienił się z górzystego na bardziej płaski, a miejscami wręcz zupełnie płaski i całkowicie zagospodarowany farmami i polami uprawnymi. Czasami miałem wręcz wrażenie, że „dywan” po nami utkany jest jak w Polsce (tzn. prostokąty, a czasem okręgi /taki działający gdzieniegdzie system nawadniający/ różnokolorowych pól), ale potem szybko sobie uświadomiłem, że to jednak błędne wrażenie, bo z wysoka szybko zatracam wyobrażenie o skali tego co pod nami.
Po około godzinie lotu pola i wyraźnie wyodrębnione pastwiska powoli zaczęły ustępować miejsca dzikim przestrzeniom, by ostatecznie zupełnie zniknąć z pola widzenia. Powoli nadlecieliśmy nad obszar, jaki jest jednym z bardziej zmiennych geograficznie miejsc w Australii. To co widzicie na zdjęciach poniżej to sieć wyschniętych koryt wielu średnich i małych rzek (taka z wodą płynącą została tylko jedna) i sieć słonych bagien i sadzawek. Wszystko wokół wyschnięte „na pieprz” ale ... raz na ok. 10 lat, gdy u wybrzeży Ameryki Południowej rozpoczyna swą podstępną i niszczycielską działalność El Ninho w Australii na tym obszarze pojawiają się długie i intensywne opady deszczu, które zmieniają krajobraz nie do poznania. Wszystkie te koryta wypełniają się wodą, jaka często wylewa się z nich i napełnia wodą także okoliczne bagna i sadzawki, robiąc z nich na chwilę mniejsze i większe jeziora, a duża część tego co dziś jest jałowym piachem zmienia się w bagna i trzęsawiska. Pod woda znajdują się wtedy lub jako nieprzejezdne błota praktycznie wszystkie okoliczne drogi. Po takim ulewnym roku następuje stopniowe osuszanie terenu aż do następnego El Ninho za kolejne 10 lat... jak się cos w przyrodzie nie rozregulowywuje
Zdjęcia z aparatu robione przez szybę samolotu nie oddają niestety
nijak bogatej kolorystyki tego co widzieliśmy.
Powoli zniżyliśmy lot do ok. 3000 stóp (1 km) i znów wlecieliśmy w
obszar bardziej bujnej roślinności, jaka po niedługim czasie została gwałtownie
przecięta przez gigantyczną wydmę... znak że dolecieliśmy do gigantycznego
wyschniętego jeziora Mungo (Mungo National Park)
gdzie wylądowaliśmy na pobliskim polowym lądowisku. Właściciel (John) tego miejsca (Mungo Lodge) przesympatyczny (prowadzi ten ośrodek na jakieś maks. 90 osób tylko z żoną), ale pewnie nie często mają na raz tyle gości?
Dopiero po wylądowaniu zdałem sobie sprawę, jak zwiedzanie przy pomocy samolotu ułatwia sprawę. Z Camden do Mungo lecieliśmy troszkę klucząc po drodze niewiele ponad 3 godziny i przelecieliśmy ponad 800 km... Para jaką tu spotkaliśmy (Francuzka z Niemcem) by tu dotrzeć i móc zobaczyć to co my, jechali z Sydney 2 pełne dni i sporą cześć po autostradzie „wewnętrznej” czyli niby szerokości na 2 pasy w każda stronę, tylko mały drobiazg ... to droga żwirowa a od jednego miejsca z paliwem i jakąś cywilizacją do drugiego często jest dalej niż 150 km.
W ogóle poza wybrzeżem i pasem kilkunastu – kilkudziesięciu kilometrów wgłęb lądu i największymi miastami interioru telefony komórkowe praktycznie nigdzie w Australii nie działają. Do takich miejsc jak to gdzie jesteśmy niby dociągnięta jest radio-linia telefoniczna, ale o ile telefon „raczej jest” to Internet w tym kablu „raczej bywa”, najlepiej polegać więc na starej klasycznej komunikacji radiowej...
gdzie wylądowaliśmy na pobliskim polowym lądowisku. Właściciel (John) tego miejsca (Mungo Lodge) przesympatyczny (prowadzi ten ośrodek na jakieś maks. 90 osób tylko z żoną), ale pewnie nie często mają na raz tyle gości?
Dopiero po wylądowaniu zdałem sobie sprawę, jak zwiedzanie przy pomocy samolotu ułatwia sprawę. Z Camden do Mungo lecieliśmy troszkę klucząc po drodze niewiele ponad 3 godziny i przelecieliśmy ponad 800 km... Para jaką tu spotkaliśmy (Francuzka z Niemcem) by tu dotrzeć i móc zobaczyć to co my, jechali z Sydney 2 pełne dni i sporą cześć po autostradzie „wewnętrznej” czyli niby szerokości na 2 pasy w każda stronę, tylko mały drobiazg ... to droga żwirowa a od jednego miejsca z paliwem i jakąś cywilizacją do drugiego często jest dalej niż 150 km.
W ogóle poza wybrzeżem i pasem kilkunastu – kilkudziesięciu kilometrów wgłęb lądu i największymi miastami interioru telefony komórkowe praktycznie nigdzie w Australii nie działają. Do takich miejsc jak to gdzie jesteśmy niby dociągnięta jest radio-linia telefoniczna, ale o ile telefon „raczej jest” to Internet w tym kablu „raczej bywa”, najlepiej polegać więc na starej klasycznej komunikacji radiowej...
Rozprostowaliśmy kości, zimne piwko i ruszyliśmy na zwiedzanie parku narodowego.
Najpierw teoretyczna podbudowa (film + wystawa) w siedzibie parku, a potem z
przewodnikiem ruszyliśmy na wydmy.
W drodze na wydmy po raz pierwszy w życiu widziałem dzikie kangury
„kicające” obok i stado dzikich emu. WOW naprawdę to robi wrażenie jak cos co oglądasz
od dziecka i jest czymś niemal bajkowo-nierealnym nagle staje na wyciągnięcie
ręki... naprawdę ekscytujące.
Same wydmy (Walls of China) jedyne w swoim rodzaju i nie porównywalne do niczego co widziałem wcześniej. Przepiękne formacje piaskowo-skalne rzeźbione przez wiatr i wodę deszczową. Różne kolory piasku pochodzące z kolejnych etapów formowania się wydmy (zaczęła w czasach jak było tu wielkie jezioro i trwało to jeszcze dziesiątki tysięcy lat po tym jak wyschło).
W
piasku można odnaleźć zarówno muszle,
czy fragmenty rybich szkieletów sprzed tych dziesiątek tysięcy lat, jak też szkielety wombatów jakie co chwila wyłaniają się pod nogami. Są prawie równie starego pochodzenia (skamieniałości maja ok. 20 tysięcy lat).
Kilka razy naprawdę blisko przyskakały sobie nic z nas sobie nie robiąc kangury (tu jest taka odmiana prawie czarna i na ok. 1,5 m wysoka, co nie przeszkadza, że nawet ich spokojny „truchcik” to ok. 3-3,5 metrowe susy... co widać na zdjęciu niżej gdzie dla porównania odciśnięte w piasku sa moje stopy robiące naprawdę duże kroki.
To co jeszcze jest tu charakterystyczne, to obłędny zapach (jak ktoś był późnym latem w górach na Krecie, to wie jak to cudnie pachnie a ten zapach tu jest prawie identyczny) i niestety strasznie dużo obsiadających całe ciało much, a i tak ponoć już jest dużo lepiej niż było jeszcze 2 tygodnie temu, jak zapewniał nas przewodnik John.
Na koniec wycieczki zjedliśmy na wydmach, przy świetle zachodzącego słońca, pyszną improwizowaną kolację zajadając się specjałami miejscowej kuchni (a jaka kuchnia jest miejscowa tak się zastanawiam... przewodnik był z Ameryki Południowej z rodziny europejskich imigrantów, a jego zona która z nim przygotowywała posiłek była na pół Indianką na pół Niemką chyba...)
Jutro celem jest Arkaroola (ślady aborygenów i rysunki naskalne + obserwatorium astronomiczne), ale precyzyjna trasa ustalona będzie rano, bo lecimy szybciej niż zakładaliśmy więc możemy poszerzyć nasze plany w stosunku do tego co planowaliśmy pierwotnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz