wtorek, 18 marca 2014

Podróż na drugi koniec świata

No i podróż już za nami. Pisze już Australii.Prawdę mówiąc jakoś nie bardzo odczuwam do końca, że jestem taki szmat drogi od domu. Że to "koniec świata" dla Europejczyka.

Pierwsze wrażenie że to nie jest zwykła podróż, to lotnisko Shipol w Amsterdamie. Ogrom portu z jednej strony oczekiwany, ale terminal z jakiego wylatywaliśmy obsługiwał tylko dalekie egzotyczne loty, więc od razu zmieniło się otoczenie i zanurzyliśmy się w międzynarodowy, międzykulturowy i wielowyznaniowy świat. Ciekawostka jaką spotkałem na lotnisku w Amsterdamie to .... sklep z cebulkami tulipanów usytuowany pomiędzy butikami najdroższych marek ciuchów czy kosmetyków...
 
Wiele osób wyrażało zdziwienie że zdecydowaliśmy się na lot liniami chińskimi China Southern, ale na prawdę nie mogę powiedzieć o nich ani jednego złego słowa. Miło, sympatyczna, pomocna i w grzeczny sposób interesująca się pasażerami obsługa, bardzo przestronna aranżacja wnętrza i mnóstwo miejsca na nogi, co przy tej długości podróży ma niezwykle istotne znaczenie.

 
Jestem także pod wrażeniem kunsztu pilotów. Wyglądali jak licealiści, co w pierwszym momencie wywołało u mnie lekkie ściśnięcie w gardle, lecz ostatecznie - pełen "szacun". Zarówno lądowanie w Kantonie a już zwłaszcza w Sydney - ideał jakiego dawno nie spotkałem.
 
Kanton - lotnisko ogromne ale terminale rozrzucone daleko od siebie... i zabawne to, że zacumowaliśmy przy rękawie, po czym po wejściu do budynku, zeszliśmy po schodach i drzwiami na płytę lotniska i do autobusu jakim przejechaliśmy ze 3-4 km do innego terminala, przecinając po drodze lokalne drogi.
 

 
Pierwszy raz w życiu poczułem, co to znaczy klimat subtropikalny. Temperatura powyżej 25 stopni (a dochodziła dopiero 6 rano miejscowego czasu) i wilgotność taka, jakbym musiał oddychać przez zarzucony na twarz mokry, gorący ręcznik. Chmury wisiały zaledwie kilkanaście metrów nad ziemia, tak więc wyglądało to jakby była niezwykle gęsta mgła.
Gęstość chmur i ich wilgotność ładnie widać na poniższym zdjęciu, kiedy skrzydło samolotu ułamek sekundy po starcie "wbiło się" w tą materie i na wszystkie strony rozbryzgiwała się na nim strumieniami woda.
 
 
Sklepy na lotnisku to prawie samo rękodzieło i tkaniny, więc naprawdę było co pooglądać.
Na samolot do Sydney prawie się spóźniliśmy. Spokojnie piliśmy kawę, gdy spośród zgiełku Robert wyłowił komunikat o "final call to Sydney". Byliśmy zdziwieni, bo sadziliśmy że mamy jeszcze cała godzinne do boardingu... ale okazało się że na biletach jest wydrukowany czas odlotu według czasu "państwowego"? czy jakoś tak, a tu jest godzina różnicy... Przedziwne bo sprawdzałem przed wylotem i wszędzie podawano że w Chinach jest jedna strefa czasowa... ale chyba tylko oficjalnie??? 
 
 
Lot do Sydney spokojny i mimo tego że w trakcie dnia, organizm zareagował według polskiego czasu, więc szybko po starcie zasnąłem i obudziłem się tuz przed lądowaniem w Sydney.
To co miłe, po wyjściu z lotniska, to piękny zapach późnego lata i obłędny hałas cykad..



 Do Camden (ok. 40 km od Sydney) dojechaliśmy prawie o północy i tez z przygodami. W pociągu za bilet bez problemu zapłaciliśmy kartą kredytową ale w autobusie już tylko cash i pojawiły się "schody", bo pan kierowca nie miał jak wydać reszty. Ostatecznie, nie dość że przejechaliśmy za darmo, to pan kierowca szybko zadzwonił do swojej dyspozytorni i po zgodzie "centrali" (byliśmy jedynymi pasażerami tego kursu) zboczył z ustalonej trasy i jak taksówką zawiózł nas prosto pod drzwi naszego hotelu...

1 komentarz:

  1. это страшный таракан на последнем фото в аэропорту водится? )

    OdpowiedzUsuń