poniedziałek, 24 marca 2014

Sydney to jednak tropiki..

Od rana niebo zachmurzone, ale zupełnie ciepło.  Fajne jest to, że wszędzie kolorowe, egzotyczne ptaki, jakie w Europie spotykamy głównie w klatkach i co rusz rozrabiające papugi kakadu.



Dzień zaczynamy od zwiedzenia ogrodu botanicznego, by spróbować "w pigułce" zobaczyć tą część flory jakiej nie mogliśmy zobaczyć w naturze. Nie będę się rozpisywał, zdjęcia mówią same za siebie..











 
Krzak kawowca i owoce kawy... to oczywiście nie jest naturalna roślinność Australii ;)







Z ogrodu botanicznego jest "rzut beretem" do ...


tego co jest najbardziej charakterystyczne dla Sydney - gmachu opery. Obeszliśmy go wokoło odkrywając, że dach jest wyłożony małymi płytkami ceramicznymi, które z daleka wyglądają jak jedna spójna powierzchnia ale nadają tej bieli, nawet w słońcu takiego matowego blasku, jeśli wiecie co mam na myśli.
























Następnie udaliśmy się do portu promów/tramwajów wodnych, jakie są tu częścią komunikacji miejskiej jak metro, autobusy i pociągi w obrębie miasta i gdzie Pan artysta Aborygen sprzedawał bumerangi malowane w motywy z ichniej sztuki ludowej (oczywiście zakupiony, bumerang znaczy a nie artysta).




















Następnie dotarliśmy na najbardziej reprezentacyjną ulicę miasta -  st. George street, gdzie zachowało się wśród wysokościowców trochę zabudowy z początków XX wieku.






 
Generalnie moja pobieżna ocena charakteru miasta to: architektura zbliżona do tej jaką można spotkać w Londynie (i tej starej i tej nowoczesnej) z lekkimi elementami brytyjskiego stylu kolonialnego. Bardzo dużo zieleni i kwiatów. Oczywiście gatunki dla nas egzotyczne dodające dodatkowego smaczku estetycznego, ale wszystko dość gustowne. Kilka ładnych kościołów z końca XIX w. i początków XX w. Głównie w stylu neogotyckim.

 
 Ciekawe jest dla mnie to, że mimo iż w większości są to protestanckie światynie, to wewnątrz zdobnictwo zbliżone bardziej do stylu kościołów katolickich, oczywiście także tych klasycznych anglikańskich. W jednym z kościołów protestanckich (jak dobrze zapamiętałem baptystów) wszystkie ściany były wyłożone epitafiami jak nie przymierzając w naszym mariackim w Krakowie.

Na a teraz później rozpoczęło się istne piekło, od jakiego wziął swoja nazwę tytuł dzisiejszego odcinka mojej relacji. Zrobiło się gwałtownie ciemno i nad miasto nadciągnęła tropikalną ulewa z małymi piorunami. Z nieba zaczął padać deszcz tak obfity że ulice i chodniki zmieniły się błyskawicznie w rwące potoki. Natychmiast zrozumiałem po co na ulicach tak gigantyczne studzienki od kanalizacji deszczowej...


Ulewa złapała nas w drodze do Muzeum Australijskiego, tak więc dobiegliśmy na miejsce przemoknięci do bielizny włącznie.

Muzeum niezbyt wielkie, zbiory poza tymi dotyczącymi Aborygenów raczej schematyczne i w stosunku do innych muzeów prezentujących zagadnienia geologiczne czy przyrodnicze dość ubogie i wystawienniczo też mocno średnie, stylem rodem z końca XIX wieku. Jak na główne muzeum tak ogromnego i dumnego państwa, wielkie rozczarowanie.






 

Po wyjściu z muzeum deszcz zelżał, a potem tak szybko jak się zaczął, tak się i skończył. Postanowiliśmy zatem zwiedzić miasto od strony wody. Najpierw jeden prom "osobowy"
 












 jaki zamieniliśmy na kolejny typu "ekspres" przy jakim nawet motorówki nie dawały rady.
 




Przy okazji kolejna "normalna" tu sprawa, czyli postój wodno-samolotów kultowej marki https://pl.wikipedia.org/wiki/De_Havilland_Canada_DHC-2_Beaver ...


Generalnie można podsumować, że od strony wody, poza ścisłym centrum z wieżowcami, miasto przypomina trochę Sztokholm. Duża ilość wysepek i półwyspów z raczej niską zabudową na wyższych i niższych skałach. Z ostatniego promu obejrzeliśmy tak kiczowaty, że aż piękny zachód słońca z Sydney Harbour Bridge i operą w roli głównej.

Czas wracać na kolację i do hotelu pakować się, bo jutro o 11 startujemy do Chin, gdzie mamy nadzieję spędzić w mieście Kanton kilka godzin w trakcie przesiadki dzięki 72-godzinnej wizie jaką nam ponoć przysługuje jako Polakom. Zobaczymy.
 
Aha, zapomniałem wcześniej napisać o tym, co co wieczór w Sydney wzbudzało u mnie zdziwienie, tysiące krążących nad miastem nietoperzy i to nie małych a o rozpiętości skrzydeł tak na oko między 50-70 cm, naprawdę wielkie...


Na koniec pyszna kolacja w tajskiej knajpie. Uczta z najwyższej półki:





 
Pierwotnie wpis był tekstowy bo znów nie było Internetu i trzeba było "jechać" na karcie GSM i uzupełniłem go zdjęciami dopiero w Chinach.

W takim podsumowującym poście coś napiszę o Internecie w Australii i ... ogromnym potencjalne dla ludzie z branży bo tu jest jeszcze w tym obszarze baaaardzo wiele do zrobienia.

A więc do następnego odcinka..