wtorek, 2 maja 2017

Dzień drugi/trzeci - Londyn - Singapur - Sydney - Camden - Coolongatta/Gold Coast

W zasadzie dzień pierwszy i drugi.

Lot Londyn - Sydney. Choć na całej trasie leci ta sama maszyna, to lot ma międzylądowanie. Dlatego formalnie dla części pasażerów jest podzielony na dwa odcinki. Zatem dla części pasażerów jest to lot do Sydney, a dla części tylko do Singapuru.


Nie wiem dlaczego, ale moje wyobrażenie o komforcie i standardzie obsługi British Airways było takie, że to klasa sama w sobie i wzór do naśladowania dla innych linii lotniczych. Nie wiem, skąd w głowie miałem taki wizerunek marki BA? Po tym locie muszę powiedzieć, że srogo się rozczarowałem.
Komfort podróży o klasę niższy niż np. w liniach China Southern, a do takiego jak w liniach Korean Air nie dorasta do pięt. Porównuje oczywiście klasy turystyczne. w Britisch Airways makabrycznie ciasno! Czułem się tylko nieco lepiej niż przy korzystaniu z usług Ryanair. Co przy podróży trwającej ponad 20 godzin dało się odczuć dość mocno i boleśnie. Obsługa bardzo mało zainteresowana pasażerami, miejscami nieobecna, zapominająca o co ją się prosi. Miałem wrażenie, że po prostu przeszkadzamy im naszą obecnością na pokładzie. Czasem widzimy wymuszony uśmiech, ale to gorsze od tego, niż gdyby twarz była zupełnie bez wyrazu. 
Lot do Singapuru praktycznie cały przespany. Budzę się tuz przed lądowaniem.


Dwa spostrzeżenia na temat trasy. Samolot nie leciał jak poprzednio trasą "północną", lecz "na wprost". Druga to patrząc na zapis GPS'u wykonał mały "objazd" terytorium Ukrainy. Gdzieś w okolicach poznania odbił nieco na północ tak by przez Białoruś wlecieć na terytorium Rosji i tam wykonać zwrot na południowy wschód już poza terytorium Ukrainy. Widać strach przed tym, co spotkało 17 lipca 2014 roku lot Malaysia Airlines 17 z Amsterdamu do Kuala Lumpur. Widać kalkulację linii lotniczych,  że skoro Rosjanie zestrzelili pasażerki samolot nad Ukrainą, to na pewno nie zrobią tego nad swoim terytorium i mimo nadłożenia drogi linie lotnicze decydują się ominąc Ukrainę. Nie dość że Rosjanie dopuścili się barbarzyńskiego aktu terroryzmu, to jeszcze zarabiają na tym kasę, bo samoloty latają teraz nad ich terytorium. Straszne...

Przed lądowaniem w Singapurze udało się zrobić jeszcze kilka fotek tuż przed zachodem słońca.




Z samolotu musieliśmy jednak wysiąść. Nawet nie chodziło o przez przepisy dotyczące tankowania, ale z prozaicznego powodu - wykonania generalnych porządków wewnątrz maszyny. Ekipa sprzątaczy w iście ekspresowym tempie doprowadziła pokład do takiego błysku, ze wsiadając z powrotem po 40 minutach nie mogliśmy uwierzyć że to naprawdę ten sam samolot. Było o wiele czyściej, niż jak wsiadaliśmy w Londynie !!!
Z braku czasu, poza szybki spacerem, nie udało się zrobić wycieczki po lotnisku, a port naprawdę ogromny.

Sadziłem, że zmiana ekipy pokładowej British Airways która leciała z Londynu do Singapuru na nową odmieni w moich oczach wizerunek przewoźnika i ze po prostu pechowo trafiliśmy na wyjątkowo kiepska obsługę. Niestety nie, kolejna ekipa, która leciała z nami z Singapuru do Sydney prezentowała jeszcze gorszy poziom i jakość obsługi. Dramat !!! Jedzenie też bardzo przeciętno-nijakie, wyglądało jak cokolwiek o smaku nijako-jakimkolwiek.

Po wylądowaniu w Sydney, od razu przy wyjściu z samolotu w rękawie, miła pani z obsługi lotniska poinformowała nas, że bagaż Roberta nie doleciał. Jednak na "belcie" okazało się, że ludzie z British Airways zamienili naklejki na bagażach i w rzeczywistości nie ma mojej walizki. Powiedziano mi, że powodem był za krótki czas na przesiadkę w Londynie by bagaż przepakować. Zabawne !!! Oddaliśmy jednocześnie trzy bagaże w Sztokholmie, które zostały jednocześnie odprawione do Sydney z wielkimi naklejkami "fast track", a oni mi wmawiają mi, że fizycznie nie było możliwości by zdążyć, kiedy dwie pozostałe walizki spokojnie stoją obok nas. Wkurza mnie takie bezczelne tłumaczenie British Airways i kłamanie na bezczelnego. Bez ciuchów i kosmetyków jakoś przeżyję, kupię sobie coś, najgorsze że w walizce są moje "ratunkowe leki antywstrząsowe", wszystkie kable do ładowania sprzętów, maska, rurka.. ech. Składam reklamacje. Pani z obsługi lotniska, patrząc w systemy British Airways obiecuje że bagaż będzie następnego dnia. Jakoś im nie wierzę, że dotrzymają słowa i na wszelki wypadek daję im dwa dni i proszę by dostarczyli go dopiero do Hervey Bay. Zobaczymy jak im wyjdzie. Robert mówi że jestem człowiekiem małej wiary i na 100% bagaż będzie na mnie czekał w hotelu w Hervey Bay i to już od jutra. Ja obiecuję postawić mu butelkę pysznego wina z Kangooro Island jak tak będzie.

Ruszamy z lotniska do Camden, by rozpocząć nasza lotniczą wędrówkę.
Na lotnisku w Camden wita mnie te sama maszyna, która tak zachwycałem się trzy lata temu. Nadal w świetnym stanie i nadal prawie codziennie lata. To de Havilland Tiger Moth z 1930 roku.
W hangarze zaś takie śmieszne cudeńko.

W Camden spotykamy się też już w komplecie z pozostałymi uczestnikami wyprawy, którzy lecieli z Polski innymi liniami i trasami. Poza naszą załogą są dwie, Piotr z córka Olą, Karolina, Mariusz i Michał.
Piotr z Olą i z pilotem bezpieczeństwa Matt'em "zamieszkają" na najbliższe prawie 2 tygodnie w "naszej" Cessny C182, którą lataliśmy podczas poprzedniej wyprawy.

Karolina, Michał i Mariusz wraz z Piterem "zamieszkają" w
















A my w:
















Po precyzyjnym ważeniu nas i bagażu okazuje się, że mimo starań, jesteśmy za ciężcy i poza uniwersalną i "dzielną" Cessną, w pozostałych maszynach trzeba pozbyć się jeszcze części bagażu. To trudne decyzje, bo wszystko wydaje się niezbędne, ale jednak dla własnego bezpieczeństwa trochę "gratów" zostaje w kantynie pilotów w Camden a niewielka część ląduje jeszcze w Cessnie.

Po dłuższych niż zakładaliśmy przygotowaniach startujemy. Nasz Beechcraft jako ostatni z klucza. Pogoda piękna, słonecznie, bardzo mały wiatr. Szykuje się piękny lot...

Niestety niedługo po starcie w naszym Beechcrafcie wysiada radio, a próby jego uruchomienia w powietrzu nie przynoszą rezultatu. Wygląda, że nie działa tez transponder.


To bardzo niebezpieczne zdarzenie, bo w Australii prawie cała przestrzeń powietrzna jest niekontrolowana, wiec radio jest jedynym środkiem komunikacji między pilotami by ustalać pozcję i ścieżki czy kolejność podejścia do lądowania. Phil decyduje się na natychmiastowe awaryjnie lądowanie na najbliższym lotnisku by podjąć próbę naprawy radia. Lądujemy na małym lotnisku w Cessnock.


Phil rozkręca dokumentnie cały pulpit samolotu w poszukiwaniu uszkodzenia, a my udajemy się na "obchód" lotniska i spotykamy na jego obrzeżu pasące się.....



poza tym dość śmieszny widok "resztek" samolotu przykutych za jedno skrzydło do ziemi ciężkim stalowym łańcuchem ;)

Philowi udaje się po godzinie poszukiwań i konsultacji telefonicznych z mechanikiem od aparatury radiowej znaleźć uszkodzenie i uruchomić radio, tak że możemy startować i kontynuować lot. Mamy jednak ponad 2 godziny opóźnienia w stosunku do zakładanej marszruty.
Startujemy i szybko nabieramy wysokości. Nadal piękne słońce, lecz widać powoli nadciagające chmury.



















Z powietrza oglądamy przepiękny zachód słońca. Do Coolongatta docieramy już pół godziny po zachodzie słońca, wiec mamy lądowanie nocne. Dodatkowo to lotnisko międzynarodowe (Gold Coast YBCG), więc przestrzeń kontrolowana i jak w ulu lądują i startują jeden po drugim wielkie "liniowce".
Po wylądowaniu i zameldowaniu się w przylotniskowym hostelu, szybka kolacja i wszyscy "padliśmy jak muchy" zupełnie niewrażliwi na startujące i lądujące w odległości 300-400 metrów od naszych pokoi samoloty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz